Policjanci z chojnickiej jednostki od ponad tygodnia pomagają mieszkańcom usuwać skutki nawałnicy, jaka miała miejsce 11 sierpnia. Tej nocy wszyscy mieli pełne ręce roboty, przez cały czas dochodziły informacje o osobach potrzebujących pomocy. Policjanci natychmiast ruszyli do pomocy poszkodowanym.
Przeprowadziliśmy rozmowę z policjantem, który jako jeden z pierwszych dotarł do obozu harcerskiego w Suszku. Sierż. Przemysław Borowicki służbę w policji pełni od 4 lat, przez ten czas pełni funkcję policjanta Referatu Patrolowo-Interwencyjnego w Komendzie Powiatowej Policji w Chojnicach. W dniu 11.08.2017r. pełnił służbę wspólnie z sierż.sztab. Krzysztofem Olczak w ramach patrolu interwencyjnego w godz.22-6. - Czy mógłbyś opowiedzieć nam o służbie w tę tragiczną piątkową noc? - Przed godz. 23-cią usłyszałem przez radiostację, iż skierowany do miejscowości Suszek, patrol policji nie może dostać się na miejsce zdarzenia z powodu powalonych drzew na drodze. Skontaktowałem się z policjantami z tego patrolu i zaproponowałem, że znam te tereny i mogę się udać na miejsce od strony Silna. Zdawałem sobie sprawę, że przedarcie się przez gęsty las od drogi k-22 będzie znacznie dłużej trwało niż dotarcie do obozowiska w pobliżu Suszka od strony Silna, gdzie jest zdecydowanie mniej terenów leśnych. Dodatkowo mieliśmy na wyposażeniu pojazd służbowy marki Skoda Yeti z napędem na cztery koła. Za zgodą dyżurnego pojechaliśmy przez Silno, Gockowice, Nicponię i dotarliśmy do miejscowości Lotyń. Po drodze usuwaliśmy tarasujące drogę gałęzie, elementy zwalonych dachów, powalone mniejsze drzewa, a większe omijaliśmy jadąc miejscami przez pola. Skontaktowałem się z moim kuzynem mieszkającym w Lotyniu, który najlepiej zna te tereny i dodatkowo świetnie się orientował gdzie znajduje się obóz harcerski. W tym czasie we wsi gromadzili się już mieszkańcy z piłami motorowymi, którzy chcieli pomóc w ewakuacji dzieci z obozu. Zorganizowałem tę grupę i wspólnie z mieszkańcami Lotynia i Nowej Cerkwii ruszyliśmy kierunku obozu harcerskiego w Suszku. Miało tam przebywać około 150 harcerzy w wieku szkolnym, wiedzieliśmy jedynie, że są pośród nich osoby ranne i zabite. Nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, łączność była w tym czasie całkowicie zerwana. Przez kilka kilometrów jechaliśmy w szyku za spychoładowarką tzw. fadromą oraz pick-upem, które należały do jednego z mieszkańców Nowej Cerkwii. Z komentarzy na radiostacji słyszałem, że równolegle straż pożarna stara się dotrzeć do Suszka od strony berlinki. Po pokonaniu kilku kilometrów dotarliśmy do niemal całkowicie powalonego lasu. Wtedy pracę rozpoczęli pilarze z okolicznych wsi, za nimi fadroma spychała największe kłody, a my z kolegą z patrolu na zmianę odrzucaliśmy drobniejsze kłody i gałęzie, aby udrożnić przejazd dla samochodów ratunkowych. Jako że drzew była wręcz niewyobrażalna ilość, cała akcja trwała kilka godzin. Jedyne co nam dodawało sił, to była myśl o rannych i przerażonych dzieciach uwięzionych w środku lasu, którym trzeba jak najszybciej pomóc. - Kiedy ostatecznie udało się Wam dotrzeć na miejsce? - W pewnym momencie, mniej więcej kilkaset metrów przed samym obozem, podjęliśmy decyzję, żeby nie czekać na udrożnienie drogi przez pilarzy. W tym czasie przez utorowaną przez nas drogę dotarł strażak z chojnickiej komendy samochodem terenowym. Ruszył z nami pieszo przez powalone drzewa. -Co zastaliście na miejscu? - Po kilkunastu minutach drogi zauważyliśmy namioty przygniecione drzewami, a dookoła nich nie było nikogo. Zacząłem nawoływać „harcerze!!”, jednak co najbardziej zapamiętałem, to głucha cisza. Nikt się nie odzywał, w ten sposób dobiegliśmy do jeziora, gdzie zauważyłem, że płynie w naszym kierunku łódka. Okazało się, że to strażacy, których nakierowałem światłem latarki w trybie SOS na kierunek obozu. - Gdzie w tym czasie byli harcerze? - Okazało się, że tuż przy nas – zgrupowali się w odległości kilkudziesięciu metrów od obozu w „młodniku”. Prawdopodobnie na skutek szoku początkowo się do nas nie odzywali. Dzieci były bardzo wystraszone, zziębnięte i przemoczone. Większość z nich była w samej bieliźnie, część z nich nie miała butów ani skarpet. Grupa była jednak bardzo zorganizowana, była tam osoba, która miała strój ratownika medycznego, to był ktoś z obozu. Zdziwiło mnie, że w takich dramatycznych okolicznościach osoby dowodzące w obozie potrafiły tak skutecznie przeprowadzić akcję ratunkową na miejscu. Ranni byli opatrzeni i pogrupowani wg.skali obrażeń. - Jakie były Wasze dalsze czynności? - Pierwsze co mi przyszło do głowy, to zdjęcie kurtki i owinięcie nią przemoczonej 13-letniej dziewczynki o imieniu Gabrysia. Dodawaliśmy dzieciom otuchy i uspokajaliśmy je. Następnie zasugerowałem strażakom, że zanim dotrą służby medyczne, które jak się okazało dotarły na długo później, a i tak utknęły w Lotyniu, aby wyselekcjonowali osoby, które będę mógł bezpiecznie przetransportować do szpitala naszym radiowozem. Za mną jechał terenowy samochód strażacki, który przewoził ciężko ranną osobę na desce ratunkowej. Kierujący nim strażak był spoza powiatu chojnickiego i całkowicie nie znał drogi, więc musieliśmy go pilotować. Mój kolega z patrolu sierż. sztab. Krzysztof Olczak w tym czasie został na miejscu w obozie, gdzie prowadził czynności wraz z innymi służbami ratowniczymi. - Czy chciałbyś dodać coś na koniec naszej rozmowy? - Przede wszystkim jako policjant jestem pełen podziwu dla osób, które brały udział w tej dramatycznej akcji ratowniczej, w szczególności chylę czoła mieszkańcom wsi Lotyń i Nowa Cerkiew, pilarzom pracującym przez wiele godzin własnym sprzętem, panu Jerzemu Łangowskiemu z Nowej Cerkwii, który udostępnił swój prywatny ciężki sprzęt budowlany, Marcinowi Borowickiemu, dzięki któremu udało nam się dotrzeć najkrótszą i najszybszą drogą do obozowiska, a także dowódcom obozu harcerskiego za ich sprawne działanie, które bez wątpienia znacznie ograniczyło liczbę ofiar. Uważam, że taka solidarna postawa wszystkich, nie tylko służb ratowniczych pomaga przezwyciężać nawet największe katastrofy.VIDEO